SANTANA: Supernatural Carlos Santana nagrał właśnie nową płytę. Jakby nieco inną od tych, jakie do tej pory nagrywał. Choć wciąż - co chyba jest jednak plusem - od pierwszych dźwięków każdego utworu czuć i słychać, że to jedyny i niepowtarzalny twórca "Black Magic Woman", "Samba Pa Ti" czy "Europy". Co w takim razie jest tu nowego? To, że Santana zaprosił do nagrania "Supernatural" muzyków, którzy - powiedzmy sobie szczerze - w większości tworzą i tworzyli muzykę odległą od tego, do czego Santana przez lata nas przyzwyczaił, a jednak tu, w odpowiedni sposób ułożone, brzmi to dobrze. A wręcz rewelacyjnie. Zaczyna się jednak bardzo - jak na Santanę - naturalnie. Od "(Da Le) Yaleo", utworu, w którym mamy przede wszystkim najpospolitsze elementy santanowej układanki. Z mocno uwypuklonym południowoamerykańskim rytmem, wspólnymi zaśpiewami muzyków z zespołu i, oczywiście, typowym, natychmiast rozpoznawalnym brzmieniem gitary. Bo później jest już trochę inaczej. Choć, naturalnie, wszystko dzieje się w muzyczno-brzmieniowych ramach stworzonych przez Carlosa Santanę trzydzieści lat temu na pierwszej, drugiej czy trzeciej płycie. Mamy więc - między innymi - "Love Of My Life", naprawdę piękną balladę. Piosenkę o miłości, cudnie zaśpiewaną przez Dave'a Matthewsa. Mamy też balladę ("Put Your Lights On") zaśpiewaną, czy może raczej wyskandowaną przez Everlasta, który jeszcze w nie tak odległych czasach był głównym raperem w zespole House Of Pain. Jest kompozycja "Smooth" z wokalnym udziałem niejakiego Roba Thomasa, który podobnie jak Everlast raczej wyrzuca z siebie tekst niż śpiewa. Ale i tak nic to w porównaniu z piosenką?, kompozycją? "Do You Like The Way" wykonaną przez Lauryn Hill (tą od The Fugees) & Cee-Lo. Mało kto by się chyba spodziewał, bądź co bądź, u Santany takiego nagromadzenia rapu, funku i soulu w jednym, trwającym niecałe sześć minut utworze. Jest jeszcze "Maria Maria" z gościnnym udziałem w roli producentów mistrzów nowoczesnego, amerykańskiego soulu - Wyclefa Jeana i Jerry'ego "Wondera" Duplessisa... A poza tym "normalka". O ile normalką jest gitarowy udział Erica Claptona w zamykającym płytę, niemal ośmiominutowym "The Calling". I o ile normalką jest ocierające się o hard rock gitarowe solo w dość mocno transowym "Migra". Bo już na pewno żywiołowy, z dużą ilością dętych "Africa Bamba" albo meksykańsko-hiszpanizujący "Corazon Espinado" czy "przeładny" "El Farol" to już Santana w swej najczystszej postaci. Coś jeszcze? To po prostu piękna, wciągająca płyta. Ten starszy pan z gitarą całkiem dobrze się jeszcze trzyma... GRZESIEK KSZCZOTEK "Teraz Rock"
|