SMASHING PUMPKINS: Gish Któż mógł pasować lepiej na patronkę debiutanckiego albumu Smashing Pumpkins niż melodramatyczna amantka pamiętająca czasy filmu niemego? Corgan widocznie identyfikował się z "męczennicą miłości", aktorką Lilian Gish, skoro widzimy taki właśnie tytuł. Na "Gish" zespół nie przybiera jednak przerysowanych póz, nie czyni tragikomicznych min a'la Rudolf Valentino. Dopiero w przyszłości będzie mu się to zdarzać. Teraz mamy jedynie zapowiedzi późniejszego, "marudzącego" Smashinga - "Rhinoceros", "Crush", "Suffer", "Snail", "Window Paine", "Daydream"... Ładne mi zapowiedzi, skoro wymieniłem ponad połowę znajdujących się na płycie utworów. Spokojnie - prawie każdy w końcu przestaje być marudny. A to desperackie popisy gitarowe i wzniosły czad, dynamiczne wybuchy, a to jazzowy pochodzik na basie. Wszelkie wątpliwości co do rockowej siły Smashing Pumkins rozwiewają pozostałe kompozycje. "I Am One", "Siva", "Bury Me" i "Tristessa" lokują się między Black Sabbath, Guns' N' Roses i grunge'em (producent Butch Vig - ten od "Nevermind" - znakomicie się czuje w takich klimatach). Zresztą Corgan ma tu jeszcze długie włosy i wraz z resztą zespołu reprezentuje raczej hippisowski image - taki mały zewnętrzny dowód inspiracji rockową tradycją. Na "Gish" Smashing Pumpkins nie wszczynali rewolucji brzmieniowej ani melodycznej. Sięgnęli po hard rockowe wzorce, psychodelię, nie bali się awangardy, a jednocześnie próbowali zaczerpnąć trochę z przebojowości piosenek Beatlesów. Mieli atut w postaci kiełkującej osobowości artystycznej Corgana. Udało im się sprzedać prawie pół miliona egzemplarzy "Gish", choć czasy były trudne. Przecież trzeba było konkurować z Nirvaną, Pearl Jam i Soundgarden. IGOR STEFANOWICZ "Teraz Rock"
|