Bogata, złożona z 21 utworów i trwająca aż 75 minut kolekcja nagrań, które nie zmieściły się na jedno z muzycznych arcydzieł 2005 roku - album "Come On Feel The Illinoise". Stevens początkowo zamierzał udostępnić ten cały materiał za darmo, do ściągnięcia z jego stron internetowych. Jednak chyba dobrze zrobił, że tak nie uczynił, bo rozproszeniu uległoby coś, co - jak ktoś trafnie określił - jako autorska całość jest "lustrzanym odbiciem" wspomnianego "Come On Feel The Illinoise", czy mówiąc inaczej - płytą jednocześnie komplementarną, jak i obdarzoną tak dużą autonomią, że można jej słuchać z ogromną przyjemnością bez znajomości tylko formalnie nadrzędnego wobec niej ubiegłorocznego albumu. Jednocześnie, mając już za sobą wysłuchanie owych 75 muzyki pozwala docenić ogromny talent i płodność Stevensa, który nie wahał się nie włączyć do "Come On Feel The Illinoise" utworów w rodzaju "The Avalanche", "Dear Mr. Supercomputer", "Springfield, or Bobby Got A Shadfly Caught In His Hair" czy "Pittsfield", za jakich napisanie niejeden wykonawca obdarzony mniejszym niż Stevens talentem zaprzedałby duszę diabłu. Jedno spostrzeżenie nasuwa się tu natychmiast. Otóż na tej płycie zdecydowanie więcej jest kameralnych, bardziej osobistych klimatów, które zbliżają ją raczej do bardziej akustycznego, refleksyjnego "Seven Swans". Ale to akurat nie jest wadą. Mówiąc krótko, Stevens albumem "The Avalanche" bardziej niż hojnie wynagradza swym fanom cierpliwe oczekiwanie na kolejny opus poświęcony następnemu (po Michigan i Illinois) stanowi USA. A tak przy okazji, nasuwa się spostrzeżenie, że wcale nie byłoby to głupie, gdyby w wolnej chwili, w jakiś długi zimowy wieczór, Stevens z "Come On Feel The Illinoise" i "The Avalanche" uczynił jeden epicki megaalbum.
|